wtorek, 8 października 2013

Dla miłości warto walczyć cz. III

Wstaliśmy z bratem z samego rana.. czyli o 6:00 :) pakowanie, ostatnie rzeczy do zabrania z listy.. jeszcze słuchanie od rodziców, że mama Kubusia zabiera tak daleko od babci i dziadziusia itd...
7:20 wyjazd. ehh... w końcu. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, żeby się zatrzymać, żeby cofnąć, żeby jednak nie jechać. Tak. Jadąc byłam przygotowana na wiele różnych wersji. Migały mi w głowie nieustannie - ale chyba taka już moja uroda, że potrafię się nakręcać ;/
Byłam niewyspana,ale spać też nie dałam rady w drodze. Brat prowadził cały czas. Kubuś grzeczniutki - spał prawie 3 godz z całej podróży. Do tego w trasie leciała jeszcze Nasza piosenka...ehh... łzy leciały... W końcu zobaczyłam na GPSie, ze do celu pozostało jeszcze 10 km
9 km
8 km
7 km
6 km
5 km
4 km 
3 km
2 km
1 km
Cieszyłam się, ze już coraz bliżej. Cieszyłam się, ze jestem w tym samym miejscu co ON. W miejscu gdzie On żyje, gdzie przebywa. Miasto rozkopane, ale co tam. I tak mi się podobało. Z resztą ja bardzo lubię małe miasteczka. Każde ma swój klimat. Żyje się tam wolniej.
Nie raz odwiedzałam jego miasto na GoogleMaps haha więc wiedziałam mniej więcej gdzie zaparkujemy i gdzie mam iść :) Założyłam buty na obcasie i wysiadłam z samochodu. Napisałam do rodziców i znajomych, ze dojechaliśmy, żeby nikt w trakcie rozmowy nie przeszkadzał. IDE. Wchodząc do budynku widzę jego plakat... Serce bije szybko... wchodzę na górę...Staję przed drzwiami do biura... serce wyskakuje z piersi...

PUK PUK

PROSZĘ...

Ehh... no to wchodzę. Raz kozie śmierć. Widząc Jego zaskoczoną minę... ehh... BEZCENNE :) Nie żałuję żadnego przejechanego kilometra.. nawet jeśli odprawi mnie z kwitkiem. Zaczęliśmy rozmawiać. Oczywiście mogłam mówić i mówić, a On nadal nie wierzył, ze tam jestem.. On patrzył na mnie... ja cała roztrzęsiona... Ja wyjaśniałam, On słuchał.. Pytał co dalej... Ale powiem Wam..., że bałam pierwszy raz do Niego jechać.. dlatego, ze daleko...,ale jak wykombinowałam brata to już luzik.. i teraz odnoszę wrażenie, ze jest bliżej do mojego KTOSia :) Troszkę rozmawialiśmy. Nie wrócił do żony. Nadal mnie kocha, ale to i tak nie było istotne w perspektywie tego co z Nami dalej. Powiedziałam, ze On będzie do mnie przyjeżdżał i ja będę do niego przyjeżdżała, że damy radę jeśli oboje tego chcemy... Oczywiście podczas rozmowy cały czas trzymał mnie za rękę :):):):):) I w końcu powiedział to na co czekałam... "Długo będziesz tam jeszcze siedziała, czy w końcu mnie przytulisz?" Ehh... :) KOCHAM CIĘ :*

6 komentarzy:

  1. Wooow i jest długo oczekiwany happy end! Brawo! Odważna jesteś. Ja bym tak nie zrobiła. I nie ze strachu przed podróżą, a ze strachu przed negatywną reakcją. Jednak, jak widać - kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też bym nie pojechała z tego samego względu... Na szczęście nigdy nie miałam takiej sytuacji, bo być może straciłabym szansę na wielką życiową miłość...
      Wszystkiego dobrego Martuś! I

      Usuń
  2. Dostaliście drugą szansę od losu. Życzę szczęścia, teraz od Was zależy co będzie dalej. Na Twoim miejscu pewnie zrobiłabym tak samo. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. super! bardzo się cieszę, ze tak skończyła się ta historia:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale super, bardzo się ciesze, że się udało:) Jednak warto było zawalczyć:)

    OdpowiedzUsuń